Była ustawa- nie ma ustawy. Dzisiejsza wypowiedź szefa klubu parlamentarnego PiS Ryszarda Terleckiego zakończyła krótką przygodę z ustawą, mającą na celu poniesienie wynagrodzenia najważniejszych osób w państwie, posłów senatorów oraz samorządowców. Mająca większość sejmową, poparcie prezydenta i poparcie dla tego projektu przez większość opozycji reprezentacja parlamentarna polskiego społeczeństwa ugięła się pod presją medialnej nagonki i tweeta z Brukseli byłego premiera RP. Przekaz jest jednoznaczny: znaczna część polskich polityków nadal ma pozostać finansowo zależna obcych ośrodków biznesowo-politycznych, Polska musi pozostać państwem z dykty, z jak najmniej skuteczną administracją, a selekcja negatywna nadal ma być kluczową przepustką na polityczne salony RP.
Poza klangorem, jaki podniósł się ze strony dziennikarzy i publicystów słono opłacanych przez zagraniczne koncerny medialne, jak i ze strony niezależnych liderów opinii jeszcze lepiej opłacanych przez finansowane z zagranicy NGOsy i lobbystów, nie odbyła się jakakolwiek publiczna, merytoryczna debata na temat zasadności podniesienia wynagrodzeń polskim politykom, porównania wysokości wynagrodzeń z wynagrodzeniami urzędników i polityków innych krajach europejskich, czy wpływu zarobków polityków na jakość klasy politycznej w naszym kraju. Na ten temat cisza. Za to w mediach społecznościowych pełno głosów oburzenia, krytyki, szyderstwa i kpin.
Polski polityk ma być skromny, niebogaty, niedofinansowany, niepewny swojego materialnego statusu, swojej pozycji i przyszłości. Wówczas jest znacznie bardziej podatny na wpływy, naciski, sugestie i finansowe zachęty w zamian za wielomilionowe przysługi zainteresowanych tym koncernów czy służb obcych państw. Polska administracja ma pozostać niemrawa i niewydolna, a budżet ma tracić kolejne setki miliardów złotych. Taki obrót spraw leży w interesie naszych wschodnich i zachodnich sąsiadów, nastawionych na zysk międzynarodowych graczy, ale i grup przestępczych, żerujących na słabościach organizmu państwowego. Dlatego presja na zaniechanie jakichkolwiek zmian mających na celu poprawę działania administracji państwowej czy wprowadzenia selekcji pozytywnej przy doborze urzędników jest tak wielka. I nie będzie mniejsza- pieniądze, te prawdziwe pieniądze jakie wchodzą w grę są zbyt duże.
Jeśli politykom nie będzie godziwie płaciło państwo polskie, a więc my, to znajdzie się cały szereg podmiotów, instytucji, służb i państw, gotowych w różnej formie rekompensować niskie uposażenie decydentów, odpowiadających często za setki milionów czy miliardy złotych pochodzących z naszych podatków. Ile miliardów euro można zarobić na przekrętach vatowskich czy handlu lewym paliwem mogliśmy odkryć w ostatnich latach. A to tylko dwie z kilku naprawdę dochodowych branż.
Rozumieją to doskonale wszyscy średnio rozgarnięci komentatorzy życia publicznego, politycy, dziennikarze, publicyści. Jednak podczas ostatnich kilku dni nie słyszeliśmy poważnych głosów inicjujących debatę na temat odpowiednich, godnych, bezpiecznych z punku widzenia gospodarności i bezpieczeństwa państwa zarobków polskich polityków. Nie było głosów próbujących pokazać prostą zależność pomiędzy wysokością wynagrodzenia, związaną z tym negatywną selekcją kandydatów a bylejakością klasy politycznej w Polsce. Oczywistym jest przecież, że „za 6 tys. zł to pracuje złodziej albo idiota.” I poza niewielką częścią osób ideowych, idących do polityki żeby zmienić kraj, szeregi rodzimej „klasy politycznej” zasila taki właśnie asortyment postaci, składający się albo z jednych, albo z drugich albo z mieszanki jednych i drugich. I ci ostatni dają się zazwyczaj złapać na gorącym uczynku.
Porozmawiajmy o konkretach. Premier niespełna 5 milionowej Nowej Zelandii ogłosiła ostatnio, że w ramach solidarności z własnymi obywatelami postanowiła obniżyć swoje wynagrodzenie o 20%. Komentatorzy w naszym kraju rzucili się na tę informację jak na tłustą kość i zaraz wymachiwać nią przed oczyma chciwych parlamentarzystów. Nikomu nie chciało się zwrócić uwagi na to, że Nowa Zelandia jest teraz w okresie kampanii wyborczej, a premier tego kraju w przeliczeniu na złotówki zarabiała dotąd ponad 1.1 mln zł rocznie- po obniżce będzie zarabiać nieco ponad 1 milion zł. Dla porównania wynagrodzenie zasadnicze premiera 38 milionowej Polski wraz z dodatkiem funkcyjnym wynosi obecnie ok. 176 tys. zł rocznie. Goła pensja to zaledwie ok. 130.000 zł na rok.
Jeśli wziąć pod uwagę średnie wynagrodzenie mieszkańca Nowej Zelandii wynoszące około 55 tys. dolarów nowozelandzkich (ok. 130 tys. zł), to zgodnie z roboczym przelicznikiem zarobków pani premier tego kraju po 20% obniżce (ok. 7,5 razy średniego wynagrodzenia), premier Morawiecki powinien zarabiać około 475.000 zł rocznie. Po 20% obniżce, oczywiście.
Porównanie wynagrodzeń z przywódcami i parlamentarzystami innych państw, zwłaszcza europejskich, dla polskich przywódców i polityków wygląda nie mniej żałośnie.
Poziom dyskusji, jaka miała okazję zaistnieć w sferze medialnej po przegłosowaniu w piątek projektu ustawy o podniesieniu zarobków polskich posłów, senatorów, samorządowców, ale też premiera, prezydenta RP i Pierwszej Damy zakrawa na kpinę i drwinę z polskiego państwa. Komentarze, uwagi, głosy i oceny liderów opinii i części polityków dotyczące podniesienia poziomu wynagrodzeń z „upokarzających” na „nędzne”, które miałyby otrzymywać najważniejsze osoby w państwie to nawet nie był poziom kabaretu- żaden kabaret by z tego nie wyżył. To poziom głupoty, cwaniactwa i kpiny.
Jak dziennikarz zagranicznych mediów w Polsce zapraszający do studia przedstawiciela polskich władz ma szanować polskiego polityka czy urzędnika, kiedy zarabia trzy-cztery razy więcej od prezydenta i prezydenta RP, pięć razy więcej od posła i senatora, czy sześć- siedem razy więcej od wiceministra rządu polskiego?
Jak na naciski lobbystów czy propozycje korupcyjne odporny jest polski parlamentarzysta, który zarabia mniej niż zdolny, obrotny handlowiec w prężnej korporacji? Wiceminister decydujący często o setkach milionów złotych zarabia mniej od barmana w przeciętnym warszawskim klubie.
Zaraz odezwą się głosy sugerujące narracje o tym, co pomyśli o podwyżkach zarobków urzędników przeciętny Nowak i Kowalski wiążący koniec z końcem za 2 lub 3 tysiące złotych gdzieś na prowincji. Być może Kowalski i Nowak będzie miał powód, żeby zachęcić swoje dzieci do brania odpowiedzialności za Polskę, do angażowania się w sprawy publiczne, bo dojdzie do wniosku, że to jest nie tylko piękna idea! Za ciężką i uczciwą pracę dla kraju będzie można godnie zarobić i godnie z tego żyć. Być może Kowalki i Nowak zaczną wreszcie wymagać więcej od lokalnych działaczy i polityków na świeczniku, którzy będą zarabiać dobre pieniądze. Inaczej „wszyscy WON” bo już czeka kolejka chętnych, zdolnych, pracowitych i uczciwych, którzy nie musieli wyjeżdżać za granicę, którym opłacało się zostać w Polsce.
Stąd właśnie, między innymi, bierze się szacunek dla państwa. Bez selekcji pozytywnej, bez zdolnych kadr, bez ludzi, którym będzie się chciało uczciwie pracować dla Polski i będą widzieli w tym nie tylko ideę ale również przyszłość swoją i swoich najbliższych, Polska pozostanie państwem z kartonu i dykty. Niektórzy poczytują ten stan rzeczy za wielką zaletę i widzą w nim ogromne korzyści.
Donald Tusk w swoim twitterowym wpisie stwierdził, że opozycja która podwyższa wynagrodzenie (w czasie kryzysu) nie ma racji bytu. To prawda. Z punktu widzenia brukselskiego polityka opozycja w Polsce, która nie osłabia własnego państwa, nie szkodzi swojemu krajowi nie ma racji bytu. Podobnie rzecz ma się z zagranicznymi mediami i tutejszymi medialnymi autorytetami.
Innej pointy nie potrzeba.
SAD
Foto: SVG z prawem do wykorzystania